Piotr Kwiatkowski


Trudno uwierzyć, że już po raz 50. spotykamy się w polskich górach, by rozegrać turniej wyjątkowy, Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w koszykówce. Dzięki naszemu sponsorowi, już od kilku lat rozgrywanym pod nazwą Energa Media Cup 2023.

Ja z perspektywy niektórych weteranów jestem wciąż świeżakiem. Zaczynałem dopiero w 2005 roku. Przeszedłem drogę, jak każdy młody uczestnik. Przyjechałem tu pełen woli walki, wygranej. Wyjechałem przegrany na parkiecie, ale absolutnie wygrany poza nim. I zakochałem się w tej atmosferze, w tym turnieju - bez pamięci.

W tym roku, gdy szykowałem się do organizacji turnieju, przewertowałem kilka starych folderów. Tych, które szykowali jeszcze Zdzisław Sroka, czy Adam Romański i Adam Greczyło. Zdzisław miał celne cytaty. Tak naprawdę mógłbym tutaj skopiować większość z nich i każdy pasowałyby do jubileuszowej edycji. Zawsze celnie potrafił podsumować. Świetny rozmówca. Chociaż człowiek młody dojrzałość docenia dopiero po czasie.

Jedno jest pewne i nie jest to żartobliwe. Bez Zdzisława nie byłoby niczego. Kto Zdziska znał, ten wie, że to był człowiek orkiestra. Urodzony organizator. To dzięki niemu od 1963 (z przerwami) mamy okazję się spotykać w Zakopanem (także w Szczyrku czy Brennej). Nikt się nie spodziewał, że dobijemy do 50 edycji. Gdy zmobilizowałem się (przy pomocy kilku starszych kolegów), by ruszyć z MPD i przywrócić je do życia, myślałem - jak Zdzisław, że uda się raz. Ale udało się wielokrotnie.

Energa Grupa Orlen, Totalizator Sportowy, Suzuki, Colloseum Investment - to firmy dzięki, którym mamy możliwość rozgrywania tych mistrzostw. Jak zawsze możemy liczyć na wsparcie prezesów Polskiego Związku Koszykówki i Energa Basket Ligi, Radosława Piesiewicza i Grzegorza Bachańskiego.

To dzięki nim wróciliśmy. Pomimo pandemii i problemów, które napotkaliśmy po drodze. Wy, jako drużyny też mieliście swoje kłopoty z budowaniem składów. Nie było łatwo wrócić po tylu latach, odbudować kontakty. Ale udało się nam w 2019 roku. I wspólnie zostaliśmy.

Zdzisława nie ma już z nami. Wielu kolegów także. Ta pamiątkowa tablica w holu zakopiańskiego Centralnego Ośrodka Sportu to hołd nie tylko dla Zdzisława, ale dla wszystkich. Podziękowanie, ale też szansa dla młodszych kolegów, by zapoznać się z historią.

Napisałem, że to turniej wyjątkowy. Dlaczego? Z wielu względów. Niezaprzeczalny urok Zakopanego w rzadkim momencie "poza sezonem". Ten czas trwa krótko, ale akurat wtedy my jesteśmy tutaj i z tego uroku czerpiemy pełnymi garściami. Wyjątkowy ze względu na atmosferę. Swoją drogą. W Zakopanem pierwszy raz miałem okazję siedzieć za sterami koparki. Na szczęście mimo wielu prób (grubo po północy) kolegom nie udało się jej uruchomić. Takie to właśnie również oblicza mają te mistrzostwa.

Tu wrócę do drugiego akapitu. Mistrzostwa Polski Dziennikarzy to turniej wielopoziomowy. Wysiłek na koszykarskim parkiecie to jedno. Natomiast wysiłek wieczorny, jest równie, a może i bardziej, intensywny. To dlatego z uśmiechem patrzymy na debiutantów, którzy marzą o wygranej, szykują taktykę, a często grali przecież na poziomie juniora czy seniora w poważną koszykówkę. Turniej w Zakopanem jest jednak brutalnym weryfikatorem. I zazwyczaj kończy się tak samo, stwierdzeniem "przynajmniej poza parkietem zajęliśmy pierwsze miejsce". Dokładnie, jak w moim przypadku.

To tworzy wyjątkowość. My nie tylko tu gramy w koszykówkę. Jesteśmy grupą różnorodną, ale przede wszystkim się lubimy. Lubimy przez te cztery dni oderwać się od rzeczywistości. Spędzić ten czas w sprawdzonym gronie kolegów z całej Polski. I chociaż większość widzimy tylko raz w roku, to mamy tutaj swój świat, w którym świetnie się czujemy.

Dziś, z pozycji organizatora, chciałbym podziękować nie tylko tym, którzy czynnie biorą udział w organizacji tego turnieju, sędziom, ale przede wszystkim Wam. Uczestnikom. Za to, że nadal się chce Wam przyjeżdżać, że możemy te mistrzostwa wciąż wspólnie celebrować, że potrafimy się zebrać w 150 osób i... jak pisał Zdzisław, strzelić kilka koszy i kilka kieliszków. Dziękuję Wam za to. Kontynuujmy to.

Piotr Kwiatkowski

Olgierd Cieślik

Olgierd Cieślik


50. Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w koszykówce – słowo wstępu

Drodzy Uczestnicy i Organizatorzy MPD!

Zarówno w sporcie, jak i w mediach, duch zespołowy to podstawa sukcesu. Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w koszykówce już od 50 lat pokazują, jak doskonale łączyć środowisko sportowe i medialne oraz budować team spirit również na styku tych dwóch światów. Bardzo cieszę się, że Totalizator Sportowy jako Partner tego turnieju jest częścią tak fantastycznej inicjatywy, u której podstaw leży współpraca i koleżeństwo.

Koszykówka to dyscyplina, która ma rzesze fanów na całym świecie, a Polska nie jest tu wyjątkiem. Uwielbiamy ją za widowiskowość i dynamikę, doceniamy konieczność podejmowania szybkich decyzji oraz przemyślane budowanie strategii gry. Totalizator Sportowy pod marką LOTTO z dumą od lat wspiera polską koszykówkę, m.in. jako Partner Polskiego Związku Koszykówki oraz Partner Tytularny koszykówki 3x3 w Polsce. Wierzymy, że rozwój basketu w naszym kraju generuje pozytywne emocje i przynosi dobre efekty dla całego społeczeństwa. W Totalizatorze Sportowym koszykówka jest bliska naszemu sercu, zarówno w wydaniu zawodowym, jak i w tym amatorskim, a nasz udział w tym turnieju jest tego przejawem.

Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w koszykówce nie bez powodu mają tak długą tradycję. Okrągły jubileusz 50-lecia turnieju pokazuje, że dziennikarze i ludzie mediów są nieprzerwanie głodni sportowych emocji, zwłaszcza tych na koszykarskim parkiecie. Aktywność fizyczna idzie w parze z aktywnością dziennikarską, a zasady fair play obowiązują na boisku i poza nim. Niezmiernie się cieszę, że Zakopane ponownie na kilka dni stanie się basketową stolicą Polski. Znając charakter tej imprezy, jestem pewien, że podczas jubileuszowej edycji MPD nie zabraknie kumulacji sportowych wrażeń i dobrych emocji, ale też zaciętej, choć zawsze przyjacielskiej, rywalizacji.

Życzę wszystkim uczestnikom i organizatorom Mistrzostw Polski Dziennikarzy w koszykówce, by jak co roku udział w nich przyniósł im moc satysfakcji i dobrej zabawy. Szczególnie gorąco kibicuję drużynie Totalizatora Sportowego, ale przede wszystkim cieszę się, że mamy okazję do aktywnej integracji w doborowym towarzystwie fanów koszykówki. Niech każda kwarta będzie wypełniona emocjami, a dogrywki niech przynoszą spektakularne zwycięstwa! #WygrywamyRazem

Ze sportowym pozdrowieniem
Olgierd Cieślik
Prezes Zarządu Totalizator Sportowy

Sędziowskie wspomnienia z MPD

Grzegorz Ziemblicki


50. Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w koszykówce – słowo wstępu

Drodzy Uczestnicy i Organizatorzy MPD!

Od ponad 20 lat jestem zapraszany na Mistrzostwa Polski Dziennikarzy i na przestrzeni dziejów, a nawet wieków, widać jak ten bardzo pożyteczny turniej ewoluuje.

Od warunków gry począwszy (przenosiny z małej hali na dużą COS Zakopane), poprzez liczbę drużyn biorących udział, udoskonalaną organizację z roku na rok, statystyki, wyniki na bieżąco, medialność, sponsoring, a także poprzez poziom sportowy zawodów. Wszystko to sprawia, iż ludziom chce się za każdym razem tu przyjeżdżać.

Również z perspektywy sędziowskiej jest to duże i wymagające wydarzenie. Przez kilkadziesiąt lat przewinęło się tu wielu sędziów, którzy są lub byli sędziami najwyższych klas rozgrywkowych.Do tej pory w historii MPD, zawody prowadziło kilku sędziów międzynarodowych, w tym sędziowie igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata, mistrzostw Europy, kilkunastu sędziów ekstraklasy, kilkudziesięciu sędziów szczebla centralnego, a także utalentowani sędziowie okręgowi. Wspomnieć trzeba, iż z obecnych władz wiceprezes związku i dyrektor ligi również szlifowali swoje sędziowskie umiejętności podczas MPD.

Sędziowanie MPD to jest zawsze wyzwanie dla sędziów, bo jak źle posędziujemy to o nas napiszą ;)))), a tak serio to jest taki obustronny challenge i możliwość bezpośredniego kontaktu z dziennikarzami oraz budowania atmosfery wzajemnego szacunku. W czasie sezonu sędziowie nie mają prawa komunikować się z mediami i gdziekolwiek w mediach społecznościowych wypowiadać się na temat pracy swojej czy innych kolegów. To żelazna zasada i całkowicie uzasadniona. Dlatego MPD jest również doskonałą platformą do wymiany myśli na linii dziennikarze – sędziowie. Głębsze poznanie kuchni dziennikarskiej i sędziowskiej pozwala lepiej się zrozumieć, a to z korzyścią dla basketu. Nikt z szanujących się dziennikarzy już nie powie, że mecz Anwil – Śląsk czy Legia – Stal Ostrów, to tylko dwie godziny pracy sędziów i luz. To tygodniowy proces odpowiedniego przygotowania się do meczu, skauting, przegląd ostatnich meczów, statystyki drużyn, odprawy w dniu meczu, mecz, feedback pomeczowy, analiza video meczu, raporty sędziowskie, raporty komisarskie. To cały pakiet spraw okołomeczowych. W dzisiejszym baskecie nie da się sędziować z marszu tak jak i grać basket bez przygotowania. A zawody koszykówki to mecz błędów zawodników, trenerów i sędziów. Sędziów zadanie to redukcja błędów do minimum.

Tak więc Panowie dziennikarze uwaga: będziemy Was skautować !!! :-)

Koszykarscy dziennikarze i sędziowie koszykówki to przede wszystkim pasjonaci basketu i każdemu z nas zależy na popularyzacji dyscypliny.
To czuje się z kolejnymi MPD, gdzie jest mniej protestów, emocjonalnych zachowań, co sprzyja atmosferze mistrzostw.
Wierzę, iż tak będzie w jubileuszowym wydaniu czego życzę sobie i wszystkim uczestnikom.

Grzegorz Ziemblicki

Sędziowskie wspomnienia z MPD

Maciej Muzyczuk


Noce i dnie

Jeśli przyjąć, że po raz pierwszy grałem w mistrzostwach w Zakopanem w 1996 roku (co jest bardzo prawdopodobne, ale pewności brak), to jestem weteranem wśród weteranów, I pewnie jest to powód do dumy, choć niekoniecznie do zadowolenia – bo oznacza, że mam tyle lat co starzy ludzie. I to raczej martwi niż cieszy. Ale mam za to perspektywę, którą wy zyskacie za wiele, wiele lat 😊

Nic śmiesznego

Pierwszy wyraźny obraz z MPD jest taki: Z nieznanych mi dzisiaj przyczyn bawię się znakomicie w słynnym nocnym klubie słynnego hotelu Kasprowy. Jest jakaś 4.00, na parkiecie gęsty tłum, a moje zmęczone oko dostrzega siedzącego przy barze uczestnika mistrzostw, który sącząc w półmroku przezroczysty napój z szerokiej szklanki próbuje oczarować siedzącą obok kobietę. Oczarować intelektualnie, bo gada i gestykuluje. Pani – nieoczarowana - po chwili wstaje i odchodzi, ale kolega nie przestaje nawijać, czyli mówi do pustego hokera. Zaciekawiony podszedłem i widzę, że typ ma oczy okryte za lustrzanymi ciemnymi okularami i nie ma pojęcia, że ten podryw nie ma prawa się udać. Czy długo jeszcze tak mówił? Nie wiem, wyszedłem. W każdym razie około południa biegał po boisku. I wtedy zrozumiałem, że to nie jest zwykły turniej.

Podczas tego pierwszego startu zajęliśmy drugie miejsce. Był niedosyt, ale w najkoszmarniejszych snach nie mogłem przypuszczać, że oto zaczyna ciążyć nade mną fatum Adasia Miauczyńskiego z filmu „Nic śmiesznego”. Przypomnę, że w tym kultowym dla niektórych obrazie główny bohater, Adaś Miauczyński brawurowo grany przez Cezarego Pazurę, cierpi katusze bo jest wiecznie drugi. Drużyna Katowic zdecydowanie poszła w jego ślady. Choć dla precyzji: zdarzało nam się zajmować także gorsze miejsca… W sumie nie ma w tym nic śmiesznego… Jak i w tym, że czas jest nieubłagany, co najlepiej opisuje miejsce w drużynie, której kapitanuję niemal bez przerwy. Od istotnego zawodnika do roli gościa na ławce, który gdyby zatrzasnął się w toalecie to reszta mogłaby tego braku nie zauważyć. Dlatego w pewnym wieku trzeba zostać trenerem – wtedy cię na pewno dostrzegą.

Kac Vegas

Z naszego pierwszego składu poza mną został Grzesiek Mikuła, z którym obiecaliśmy sobie, że za rok wracamy po zwycięstwo. Minęło ćwierć wieku i dalej się tego trzymamy. No bo w końcu przecież wygramy… Nasz skład mocno ewoluował. Zaczynaliśmy w grupie wyłącznie dziennikarzy sportowych, bo taki był jeszcze w latach 90. XX wieku charakter tego turnieju. Znacznie bardziej amatorski niż dzisiaj. Przyjeżdżały drużyny z miast, w których wydawane były wysokonakładowe gazety, gdzie były rozgłośnie radiowe i ośrodki telewizyjne. W zasadzie znaliśmy się – albo bezpośrednio, albo z tekstów. A potem z każdym rokiem znaliśmy się trochę mniej, w miarę jak przybywało drużyn z ośrodków mniejszych, ale za to żyjących koszykówką, choć wyspecjalizowanych głównie w obsłudze medialnej pojedynczych zespołów. Z drugiej strony my sami odchodziliśmy od dziennikarstwa w inne rejony. No i cześć z nas zostawiła Katowice, ale nie wyobrażamy sobie gry dla innego miasta.

Dzisiaj drużyna Katowic to crème de la crème weteranów. Nie wymienię wszystkich, ale tych z najdłuższym stażem trzeba wspomnieć. Do mnie i Mikiego dołączali kolejno Mario Witkowski, Olo Cieślik, Marcin kościerzyński, Jaro Świercz i jako ostatni z tej najstarszej stażem gwardii Sykacz Kurdziel i Seba Kołodziej. Jest jeszcze oczywiście Kurian, ale to jest byt nieoczywisty i transcendentny, który przynależy bardziej do całego turnieju niż tylko do nas. Ważnym członkiem drużyny był Jarek Galusek, który niestety tragicznie zginął podczas jazdy na rowerze i z tym wciąż trudno się pogodzić.

Od lat staramy się jeszcze bardziej podrasować nasz śląski zespół, żeby zdjąć z siebie to fatum Adasia Miauczyńskiego i dlatego czasem dochodzą kolejni gracze. A jednak wciąż się nie udaje. Wytłumaczenie jest naprawdę proste – podpowiada je wieloletnie doświadczenie. Bo my wiemy co nam dolega. Bo przecież przyjeżdżaliśmy do Zakopanego dzień wcześniej tak na wszelki wypadek. Bo przecież przyjeżdżaliśmy do Zakopanego dzień później (czyli w dniu pierwszego meczu) z tego samego powodu. Bo przecież wybieraliśmy hotele z dala od COS-u lub z dala od Krupówek. A zawsze jest tak samo. Któremuś w kluczowych graczy zawsze w noc poprzedzającą mecz o wszystko włącza się nieśmiertelność i nie wie, że jest jak ten gość w lustrzankach w Kasprowym. I choćby nie wiem co – na ten najważniejszy mecz zawsze wyjdzie niby piątka, ale zagramy w czterech. A zdarzało się, że we trzech. Bo jeśli jakaś piosenka ma najlepiej opisać nasze wyjazdy do Zakopanego to najbardziej pasuje „Who let the dogs out”. Ale żeby wszystko było jasne – to nie są pretensje tylko opis stanu rzeczy. Tacy jesteśmy. A przynajmniej tacy jesteśmy w Zakopanem. Każdy z nas choć raz przeżył tu swoje Kac Vegas. Czasem team spirit ustępuje miejsca team spiryt i to też jest koloryt tych mistrzostw.

Kiedy wreszcie znajdziemy ten póki co nieosiągalny balans między boiskiem a Piekiełkiem – to będą nasze mistrzostwa. Bo jednak mimo wszystkiego co napisałem na pierwszym miejscu jest koszykówka.

Ojciec chrzestny I, II, III
Zdzisek Sroka, Adam Romański, Piotr Kwiatkowski.
Tu nie ma co pisać, tu trzeba dziękować!

Maciej „Mundek” Muzyczuk - Katowice

Sędziowskie wspomnienia z MPD

Dariusz Szarmach


Drużyny Wrocławia nie byłoby bez Krzysia Jaworskiego. Poznałem go w 1997 roku. Miałem wtedy 22 lata i pracowałem w „Słowie Polskim”. Internetu nie mieliśmy, komórek też, więc kiedy nie szliśmy na mecz czy do jakiejś sekcji sportowej, to czas wypełniało się z redakcyjnymi kolegami przy piwku. Jeden z moich szefów Jan Szczerkowski (góral, przyjaciel Jana Himilsbacha) w pewnym momencie ożywił się, bo do knajpy wszedł uśmiechnięty od ucha do ucha jegomość. – Cześć Janku! A co to za młodzież tu ściągnąłeś? Ten chudy, długi, może gra w kosza? – zagaił Krzysiu Jaworski. Od tego pytania do mojego pierwszego wyjazdu na MPD droga była już krótka.

To nie znaczy, że wyprawa do Zakopca okazała się też łatwa, bo z moimi nowymi kolegami koszykarzami jechało się w Tatry własnym busem i … piło karniaki. Rookie zawsze w naszej drużynie miał swoje obowiązki, m.in. musiał skakać przez strumień nieopodal Krupówek. Wszystko było oblodzone, koryto szerokie, a woda wartka. Taka emocjonująca zabawa. Jeden z kolegów mało się nie popłakał przed tą próbą, ale jakoś dał radę. Przy ubawie reszty drużyny. Stacjonowaliśmy zawsze w pensjonacie „Adria”, gdzie wieczory spędzaliśmy głównie na grze w bilard. Nasza droga na halę miała swój rytuał. Tuż przed Wielką Krokwią jeden z weteranów zespołu Krzysiek „Chrypek” Chryplewicz wysiadał z busa, udawał skoczka, a cała ekipa krzyczała: „Masahiko Harada!!!”. Na szczęście. Byłem młody i wydawało mi się, że z miejsca zawojuję parkiet w COSie. Szybko się przekonałem, że królem strzelców nie zostanę, a rywalizacja jest na wysokim poziomie. Tu nie było łatwo o wygraną. Najlepiej pamiętam boje z Katowicami, Krakowem i Koninem, z którymi to ekipami zakumplowaliśmy się z czasem najbardziej. Zespołem, przyjacielem wszystkich, był oczywiście Szczecin - fantastyczna brygada, która ponad sportowy wynik zawsze przedkładała dobrą zabawę. Nie grali może najlepiej, ale co z tego? Szczecin zawsze dostawał największe brawa na zakończenie turnieju. Za waleczną postawę na parkiecie i poza nim. Bo Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w Zakopanem to impreza, która zahacza o survival. Rozegranie sześciu, siedmiu trudnych meczów w ciągu trzech dni, przy codziennych, nocnych Polaków rozmowach, jest wyzwaniem dla najtwardszych śmiałków.

Kiedyś, jakoś po siódmej nad ranem, doszło do wrocławskich derbów. Wszyscy widzieliśmy się w góralskiej knajpie kilka chwil wcześniej i na sali unosił się zapach… zmęczenia. W pierwszej akcji meczu spotkali się oko w oko Przemek Jaskułowski z Adamem Furykiem. „Jaskuła” kozłował i zagaił sprytnie do ziomka z Wrocka – „But ci się rozwiązał!”. Furyk bez zastanowienia schylił się do sznurowadła. „Jaskuła” momentalnie go minął, ale tak bardzo się śmiał, że zamiast wykończyć prosty dwutakt… rzucił piłkę pod obręczą. Po tej akcji oba zespołu dosłownie przewróciły się ze śmiechu.

Legendarny w naszej drużynie jest też mecz… futbolu amerykańskiego, który został rozegrany krasnalami ogrodowymi! Jest to jednak jedna z tych historii, które nie do końca nadają się do druku… Wrocławskich zespołów przez lata narobiło się aż trzy. Każda z tych drużyn potrafiła wywalczyć medal. W pewnym momencie jednak składy zaczęły się wykruszać i wraz z Mirkiem „Saskłaczem” Szczygłem doszliśmy do wniosku, że trzeba to wszystko połączyć w jeden team. I dlatego teraz jeździmy w… dwudziestu. W zespole mamy trenerów, koszykarzy, działaczy, ludzi od „suplementacji”. Są wszyscy.

Nasz zespół nazywa się „Wrocław – Banda Krzysia”. Wspomnianego na początku tej opowieści Krzysztofa Jaworskiego uwielbiali wszyscy. Jeździł na MPD od początku istnienia zawodów i oddawał im całe swoje wielkie serducho. Niestety, nasz przyjaciel umarł kilka lat temu. Na wzruszającym pogrzebie spotkała się wrocławska drużyna, która potem niezwykle zmobilizowana, po raz pierwszy w historii, wygrała dziennikarskie mistrzostwo Polski w Zakopanem. To był wyjątkowy wyjazd, a nasza radość niesamowita. Tamto złoto wydarliśmy niepokonanej przez lata Warszawie właśnie dla Krzysia!

Rok później sięgnęliśmy też po srebro, tym razem dla naszego przyjaciela Daniela „Groszka” Groszewskiego, który odszedł jakoś między turniejami. Takie to są zawody dla bandy z Wrocławia. Wyczekiwane spotkanie kumpli, braci i przyjaciół. Na dobre i na złe. Drużyna! Walczymy dalej! PS. Podczas MPD w Zakopanem zawsze wiele frajdy sprawiały mi także rozgrywki zwane „Piwkarzykami”. We współpracy z Dominikiem „Szewcem” Szewczykiem i „Jaskułą” zgarnęliśmy już 10 tytułów mistrzowskich. Zapraszamy wszystkich do stołu :)

Szarmach

Sędziowskie wspomnienia z MPD

Ryszard Sławiński


Moje Kónioki przyjechały

Dla nas prowincjonalnych, choć jeszcze wojewódzkich dziennikarzy każdy wyjazd był szansą na przeżycie czegoś nowego, często niezwykłego. Wiedzieliśmy, że dziennikarze w Zakopanem grają w koszykówkę. Nasz reporter od sportu Lech Gołyński grywał w drużynie poznańskich żurnalistów. Nasz fotoreporter Ryszard Fórmanek, także, bo zawodniczo grywał w latach młodości w koszykówkę w leszczyńskiej Polonii i przez kilka lat w konińskim Zagłębiu. Zapraszał nas znakomity kolega redaktor Sroka z Krakowa. Więc kiedy pokazały się możliwości, głównie finansowe w roku 1991 zorganizowaliśmy pierwszy zbiorowy wyjazd autokarem z Konina do Zakopanego. Trzeba było zamówić autokar, zdobyć środki na opłacenie kierowcy, trzeba było zebrać sporo gadżetów, upominków, reklam. Na przykład nieistniejący już dziś hotel „Sonata” wspomógł nas pod warunkiem, że zabierzemy planszę reklamującą usługi hotelowe. Z zapełnieniem autokaru nie mieliśmy problemu. Chętnych nie brakowało. Do Zakopanego jechały całe rodziny. Zawodnik, jego małżonka, mniejsze lub nieco większe dzieci. Wyruszaliśmy na wieczór, by rankiem dotrzeć do Zakopanego. Witano nas bardzo serdecznie. Brylująca wtedy w mieście i na stokach słynna Siostra Warszawska za pierwszym razem dopytywała skąd to tak dużo ludzi, takim wielkim autobusem przyjechało.

– Ano, z Konina jesteśmy, informowaliśmy.
– A gdzie to jest?
– W Wielkopolsce.
– Pewnie byście się herbatki napili- pytała.
– Chętnie – odpowiadaliśmy.
I po chwili Siostra poczęstowała nas gorącą herbatą.

Nie będę opisywał naszych meczów. Różnie bywało. Przez bodaj cztery kolejne lata jeździliśmy autokarem na koszykarskie zawody dziennikarzy. Byliśmy jedyną drużyną w tak zorganizowany i liczny sposób przyjeżdżający. Zapamiętałem najbardziej, że w kolejny nasz przyjazd, pierwszą osobą po otwarciu drzwi autokaru, która nas witała, to była Siostra Warszawska swoim słynnym i niezwykle sympatycznym zawołaniem nas witała – O Jezu, moje kochane Kónioki przyjechały.

Przez cały turniej czuliśmy troskliwą obecność Siostry Warszawskiej, gospodarzy turnieju i kolegów z wielu miast naszego kraju. Do dziś wspominamy te nasze wyprawy. Po nas, nasi młodsi koledzy zaznaczali swoją sportową obecność, ale autokarowej grupy już nie powtórzyli. Z okazji 50 lat dziennikarskiej koszykówki w Zakopanem Gratulacje i życzenia radości z grania w piłkę i pięknych koleżeńskich spotkań.

Ryszard Sławiński – organizator czterech autokarowych wyjazdów „Kónioków” z Konina.

Sędziowskie wspomnienia z MPD

Janusz Lipiński


Konin ma MPD w koszykówce.

Pomysłodawcą wyjazdów drużyny z Konina na Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w Zakopanem była trójka facetów pracujących w Przeglądzie Konińskim: naczelny Ryszard Sławiński, późniejszy senator Rzeczypospolitej Polskiej, miłośnik biegania, Lech Gołyński, dziennikarz sportowy, triathlonista, pływak również miłośnik koszykówki oraz Ryszard Fórmanek, który miał za sobą przeszłość ligową w koszykówce. Był jednym z najlepszych fotoreporterów w naszym regionie.

Pierwsze wyjazdy miały charakter bardziej towarzyski niż sportowy. Kilka osób zmagało się z rywalizacją na boisku, pozostali to przede wszystkim ludzie powiązani z redakcją Przeglądu Konińskiego oraz osoby z innych mediów tj.: Głosu Wielkopolskiego, Zagłębia Wielkopolskiego oraz z oddziałów Gazety Poznańskiej i Gazety Wyborczej, którzy traktowali wyjazd turystycznie.

Na początku lat 90 tych trudno mówić o sile tego zespołu, co odzwierciedlały uzyskane wyniki i zajmowane miejsca w turnieju. Zdecydowanie jednak sytuacja zmieniła się w połowie lat 90-tych. O sile zespołu stanowili przede wszystkim ludzie, którzy pojawili się w mediach lokalnych. Był to okres powstawania stacji radiowych. W latach 92-94 powstały trzy rozgłośnie radiowe, dzięki czemu dużo młodych ludzi podjęło w nich pracę, byli dj-ami, dziennikarzami, reporterami, stąd dużo łatwiej było zorganizować drużynę koszykarską gotową do rywalizacji w mistrzostwach dziennikarzy.
W większości drużyna opierała się na pracownikach Radia 66. Wspieraliśmy się kolegami z Radia Konin czy też Zagłębia Wielkopolskiego i Przeglądu Konińskiego.

W latach 2000 zespół z Konina to zespół, który zaczął liczyć się w walce o medale. Doszły do współpracy osoby, które ukończyły dziennikarstwo. Mieli swoje „pięć minut” w mediach na terenie Konina. Powstawały portale internetowe, powstała lokalna telewizja. Media zatrudniały kolejnye osoby do pracy, co pomagało w kształtowaniu naszego zespołu.

Co istotne, wracając jeszcze do lat 90-tych, Konin co prawda wyników sportowych na parkiecie może nie miał najlepszych, ale za to przypomnieć należy, że podczas Mistrzostw Polski Dziennikarzy w koszykówce, nieodżałowany Staszek Garczarczyk z Poznania, organizował w COS-ie Sztafetowe Mistrzostwa Polski w pływaniu, a my dwukrotnie mieliśmy okazję stanąć na najwyższym stopniu podium.

Niestety, wśród nas już nie ma tych, którzy z nami byli od początku. Nie ma wspomnianego fotoreportera Przeglądu Konińskiego Ryszarda Fórmanka oraz spiker radiowy Andrzej Kolański. Nie ma też doskonale wpisującego się w klimaty Mistrzostw Polski Dziennikarzy w Zakopanem Maćka Pietrzaka, duszy towarzystwa, naszego trenera, mentora, a także wspaniałego kompana wszystkich wyjazdów.

Co dalej z Zakopanem?

Oczywiście życzę organizatorom, żeby nie zabrakło Im werwy, chęci i zacięcia do organizacji kolejnych imprez. Fajnie, że zmieniła się troszeczkę ta formuła, i różne osoby mogą się dodatkowo pojawiać. Mam tę przyjemność, że już drugie pokolenie o nazwisku Lipiński będzie dalej funkcjonowało przy tej imprezie. Mam nadzieję, że wzorem ojca, Robert doprowadzi do sytuacji, w której na parkiecie zobaczymy Borysa mojego wnuka, który świetnie zaczyna sobie radzić w koszykówce.

Janusz Lipiński

Adam Rymont


Zaraz, zaraz... Kiedy to się zaczęło? W 1983? Chyba nie, bowiem wiosną obowiązywał jeszcze stan wojenny. A więc w 1984. Tak, to prawdopodobnie właściwa data. Byłem wówczas reporterem popularnej popołudniówki "Echo Krakowa". Do Zakopanego jechałem z ciekawością, ale też obawami. Miałem przecież zagrać u boku sporo starszych kolegów. Nie tylko dużo bardziej doświadczonych dziennikarzy, ale też znakomitych koszykarzy, z przeszłością w czołowych klubach kraju, ogranych na ligowych parkietach. Ja, niespełna 29-letni żółtodziób z krótkim zawodniczym stażem w nikomu nie znanej prowincjonalnej drużynie miałem prawo mieć tremę.

Nie będę udawał omnibusa z wbudowanym twardym dyskiem i snuł wspomnienia dzień po dniu, mecz po meczu, rok po roku. Pamiętam jedynie epizody, niektóre sytuacje, co dziwne, również kilka konkretnych boiskowych akcji sprzed czterdziestu lat. Przede wszystkim jednak pamiętam ludzi...

Niedawno pochowany w Alei Zasłużonych krakowskiego Cmentarza Rakowickiego Rysiek Niemiec, wybitny felietonista, reportażysta i redaktor, naczelny "Tempa", "Dziennika Polskiego", "Gazety Krakowskiej", przez siedem (!) kadencji szef Krakowskiego, a potem Małopolskiego Związku Piłki Nożnej. Koszykarz czterech klubów. W 1973 r. wicemistrz Polski z Resovią Rzeszów. Zresztą wszechstronnie uzdolniony sportowiec. Podobno do niego do dzisiaj należy rekord Przemyśla w skoku wzwyż, ustanowiony w latach... pięćdziesiątych XX wieku. Szybki, dynamiczny, boiskowy zadziora, uwielbiający ochrzaniać partnerów i dyskutować z sędziami. Po meczu - dusza towarzystwa, urodzony gawędziarz. Elegancki w ruchach, diabelnie skuteczny

Jerzy Langier. Mietek Kasprzyk, Kaziu Starowicz, Leszek Kłeczek... Tych ludzi też już wśród nas nie ma. Podobnie w reprezentacji Warszawy, naszego ówczesnego największego rywala, z którym naprzemiennie (lub seriami, szyki faworytom niekiedy próbował pomieszać jeszcze zespół Lublina) zdobywaliśmy tytuły mistrzów Polski w koszykówce. Łukasz Jedlewski, naczelny "Przeglądu Sportowego", z pozoru cichy i niewinny, ale... bardzo szybko spadający za pięć fauli. Ryszard Żochowski, czterokrotny mistrz kraju z Legią, związany m.in. z magazynem "Boks" i "PS". Zdzisław Ambroziak, imponujący warunkami fizycznymi reprezentant Polski w siatkówce, zawsze bardzo zainteresowany także tenisem. Andrzej F. Żmuda, którego pojawienie się wraz z żoną Zofią Czernicką wnosiło powiew eleganckiego świata warszawskiej telewizji.

To tylko kilka nazwisk i postaci. Żyjących, z którymi przyszło mi mierzyć się pod zakopiańskimi koszami, nie będę wymieniać, bo było ich bardzo wielu i nie chciałbym kogoś niesprawiedliwie pominąć. Wystarczy powiedzieć, że przez ten turniej przewinął się kwiat rodzimego dziennikarstwa, nie tylko sportowego, i ozdoba świata koszykówki.

Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale w czasach PRL jeździło się zagrać w basket pod Tatrami w ramach wystawianych przez pracodawców delegacji, często z rodzinami. Absolutnie niezbędnym warunkiem dopuszczenia do gry było okazanie legitymacji prasowej, wystawionej przez redakcję.

Pomysłodawca i niestrudzony organizator imprezy, śp. Zdzisek Sroka, był cesarzem improwizacji. Niekiedy odnosiło się wrażenie, że na dzień przed pierwszym gwizdkiem nie miał jeszcze pewności, gdzie zagramy. Najczęściej graliśmy w sali COS, mieszkając i żywiąc się w dość siermiężnym domu wczasowym "Zenepol". Na ulicach wisiały transparenty i plakaty reklamujące mistrzostwa, były konferencje prasowe z władzami Zakopanego (raz zaszczycił nas swoją obecnością, życząc "dobrej prasy", minister ds. młodzieży Aleksander Kwaśniewski), szefami polskiej koszykówki itp. Na trybunach zasiadali akurat trenujący na Podhalu członkowie kadry narodowej w różnych dyscyplinach sportu oraz przebywający w mieście luminarze świata kultury (pamiętam choćby gorąco kibicującego nam Wojciecha Młynarskiego). Pot z czół odpoczywających na ławie zawodnikom wycierała ligniną nieoceniona siostra Helena Warszawska. Zmaganiom w baskecie towarzyszyły zawody pływackie. Próbowaliśmy też swoich sił na torach kręgielni w hotelu "Kasprowy". Dużo się działo i wszystko się jakoś udawało... Ech, cały Zdzichu...
W pamięci utkwiły mi uroczystości otwarcia imprezy. Miały charakter, hm... wojskowy. Pewnie z uwagi na osobę prezesa Klubu Dziennikarzy Sportowych, płk. Edwarda Woźniaka. Redaktor Sroka rzucał komendę "całość baczność" po czym składał panu pułkownikowi stosowny meldunek o gotowości do rozpoczęcia turnieju. I wszystkie dziennikarsko-sportowe tuzy, lekko się tylko podśmiechując, karnie dostosowywały się do scenariusza inauguracyjnej fety.

Potem były lata 90. i i wreszcie z piłką pod pachą wkroczyliśmy w XXI wiek. Ale to już temat na inną opowieść...

Adam Rymont, "Echo Krakowa", "Dziennik Polski"

Grzegorz Bachański


Zakopane MPD – wspomnienie

Mimo że nie jestem dziennikarzem, to impreza ta zawsze wywołuje we mnie nostalgiczne wspomnienia, bo przecież – w zupełnie innej funkcji – brałem w niej udział nie raz.

A wszystko zaczęło się w końcu – a jakże! – wspaniałych lat 90-tych. To wtedy w szeroko rozumianym środowisku dziennikarsko-sędziowsko-związkowym padł pomysł wznowienia mistrzostw, które w latach 60-tych zaczął organizować nieodżałowany Zdzisław Sroka – krakowski dziennikarz i działacz koszykarski. W latach 90-tych mieliśmy w koszykówce wszystko – transmisje NBA, obcokrajowców w lidze, powstawały nowe hale, kluby, tworzyły się nowe zasady finansowania, ale brakowało imprezy, która mogłaby zjednoczyć środowisko i w trakcie której można by było swobodnie porozmawiać i wymienić poglądy.

I właśnie tę rolę zaczęły pełnić MPD w Zakopanem, które zaczęliśmy rozgrywać w obiektach kultowego Centralnego Ośrodka Sportu. Układ organizacyjny spięli młodzi i aktywni Adamowie – Romański i Greczyło a Zdzisław Sroka został Honorowym Przewodniczącym MPD. I została do zorganizowania już tylko kwestia … sędziów. Oczywiście obaj Adamowie posiadali duże doświadczenie i w tym fachu, ale była potrzeba czegoś więcej. Bo liczba redakcji i jakość dziennikarska przerosła najśmielsze oczekiwania organizatorów. Kogóż nie było w pierwszych edycjach! TVP, Gazeta Wyborcza, Życie Warszawy, Gazeta Wrocławska, bardzo silne reprezentacje dziennikarskie z Katowic, Krakowa, Szczecina, Gdańska, Konina. Wielu uczestników miało świetne koszykarskie CV i wciąż prezentowało wysoką formę, dlatego ustaliliśmy z Adamami, że obsługę sędziowską uzgodnimy z Kolegium Sędziów PZKosz. Tak się złożyło, że w owym czasie byłem już sędzią międzynarodowym i członkiem KS, więc szybko dogadaliśmy „deal”. Ja ustaliłem (nie bez trudu) ze Zbyszkiem Szpilewskim – ówczesnym szefem sędziów – że załatwię obsadę na MPD bez kolizji z obsadami na mecze ligowe. Nie było to łatwe, gdyż właśnie na przełomie marca i kwietnia rozgrywki w całej Polsce wchodziły w decydującą fazę. Ale daliśmy radę. Przez kilka lat byłem współorganizatorem MPD od strony sędziowskiej i wraz z Adamami oraz z Panem Zdzisławem stanowiliśmy swoiste jury d’appel turnieju.

Ach, cóż to były za turnieje! Począwszy od elementów historycznych, gdy Pan Zdzisio i Łukasz Jedlewski wspominali organizację mistrzostw z lat 60-tych i pojawiających się jako Gości - Gustawa Holoubka i Wojciecha Gąssowskiego i wielu innych, poprzez niekończące się jednoczące rozmowy aż do rana – zarówno na terenie COSu, jak i w wielu miejscach Zakopanego. Miało to swój absolutny klimat – wielu dziennikarzy mogło w swobodnej atmosferze zadać wiele pytań sędziom a Ci chętnie udzielali odpowiedzi. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję, że przez imprezę przewinęli się tak świetni sędziowie jak: Grzegorz Ziemblicki, Tomasz Kudlicki, Marek Ćmikiewicz, Janusz Calik, Dariusz Zapolski, Robert Mordal, Adam Wierzman, Marcin Miszkiewicz, śp. Zdzisio Wojciechowski i wielu innych. Trudno nie wspomnieć też legendarnego Rysia Buczmy, który sędziował jeszcze grubo po 80-tce a pamiętał turnieje z lat 60-tych. Z rozrzewnieniem wspominam też pierwsze kroki sędziowskie na turnieju mojego wychowanka Marcina Animuckiego, który później „zdradził” koszykówkę dla „kopanej”, ale z jakże dobrym skutkiem. Na pierwsze turnieje ciągnąłem też mojego kolegę z parkietu Adriana Lisa, ojca - robiących dziś furorę na parkietach 1 ligi - braci Lisów.

Po kilku latach nie miałem żadnych problemów z obsadą sędziowską. Pamiętajmy, że nie oferowaliśmy żadnego wynagrodzenia i początki nie były łatwe. Ale np. w latach 2005-06 do sędziowania turnieju ustawiała się kolejka chętnych sędziów ligowych, a turniej zaszczycił swoją obecnością sam szef KS Zbigniew Szpilewski. Zresztą – tak mu się spodobało w Zakopanem, że z Krupówek nie dojechał na otwarcie turnieju, gdyż lunch w towarzystwie ówczesnego Prezesa PLK Janusza Wierzbowskiego nieco się przedłużył..

A później każdy z nas poszedł w swoją stronę. Zaczęliśmy skupiać się na swoich projektach i – jak to w życiu bywa – zaczęło brakować czasu. Adam Romański szukał swojego miejsca i zaczął zacieśniać współpracę z PLK, podobnie Adam Greczyło. Ja powoli kończyłem z sędziowaniem i coraz bardziej pochłaniała mnie praca w zarządzie PZKosz. Turniej zaczął podupadać. Tradycyjne redakcje rozsypywały się, jak domki z kart, rozwój internetu dopełnił dzieła zniszczenia.

Dlatego tym bardziej cieszę się, że Piotrowi Kwiatkowskiemu – nie bez trudu – udało się ten ważny event uratować i na nowo go wskrzesić. Już w innej scenerii - w nowoczesnej hali, w przebudowanym hotelu z windami. Mam jednak nadzieję, że widok kręconych schodów przy recepcji i siedzących na nich polemistów w „księżycową jasną noc” pozostanie w naszej pamięci.

No i Giewont ten sam.

Grzegorz Bachański